Do napisania tego artykułu/świadectwa namówiła mnie moja kochana narzeczona Sylwia z którą tworzę tą stronę www.czasnakwas.pl i kanał na Youtube. Zaczynam od tego wytłumaczenia ponieważ nie lubię pisać o sobie, a nawet nie tyle o sobie, a o pseudo sukcesach, które osiągnąłem w życiu. Pseudo sukcesach, ponieważ psychodeliki nauczyły mnie, że prawdziwym sukcesem w życiu jest żyć w zgodzie z sobą, realizować swój potencjał, a nie np. mieć super płatną pracę i kosztować się dobrami luksusowymi, co mi się akurat nieintencjonalnie przydarzyło. Zgadzam się z Sylwią, że takie świadectwa są potrzebne dla realizacji naszej misji, i tak jak namawiamy wszystkich do publicznych wyznań o tym jak psychodeliki zmieniły ich życie, aby walczyć z propagandą na ich temat, najlepiej jest chyba zacząć od siebie.
Do Irlandii wyjechałem w 2007 roku. Wyjechałem nie w pogodni za lepszymi warunkami życia materialnego (co też do pewnego stopnia odgrywało rolę, ale nie tak ważną bo w Polsce też już rozpocząłem dobrze zapowiadającą się scieżkę kariery), ale aby zerwać z niefortunną przeszłością natury emocjonalnej, zacząć wszystko od nowa. O mojej przeszłości natury emocjonalnej nie będę pisał w szczegółach, ale przeszedłem pewnego rodzaju załamanie z powodu utraty bardzo bliskiej mi osoby.
Tak więc wyjechałem, języka nie znałem, ale z natury jestem inżynierem lubiącym rozwiązywać problemy, a do tego całkiem dobrze wykształconym w kierunkach elektroniki, radio-komunikacji i technologii internetowych, które na tamten czas były moją autentyczną pasją. Więc pomimo wielkiego strachu przed nieznanym czułem, że jakoś to będzie. Żegnając się z mamą, powiedziałem pół żartem, że jadę pracować do Google (w tamtych latach ta firma robiła na mnie duże wrażenie tym jak transformowała używanie internetu z naciskiem na łatwość obsługi, po prostu dla ludzi, tak jak powinno być zawsze).
Po trzech tygodniach po przyjeździe dostałem pierwszą pracę. Praca niezbyt ambitna, ale za to (jak się dość szybko dowiedziałem) całkiem dobrze płatna. Firma nazywała się EMC i mieściła się w mieście Cork. Lokalni nazywali tą firmę: “Firma do zarabiania łatwych pieniędzy” (ang. EMC – Easy Money Company), z racji na solidne pieniądze za nadgodziny których bywało dużo. Większość czasu przełączałem kabelki na taśmie produkcyjnej, nuda, ale jak się nie zna języka to i tak trafiło się jak ślepej kurze ziarno. Po mniej więcej pół roku miałem dosyć przełączania kabelków i jednocześnie nauczyłem się już kilku słów więcej po angielsku. Pomyślałem, że może jednak spróbuję złożyć papiery do tego Google. Wysłałem CV i po kilku tygodniach otrzymałem telefon. Na dzień dobry dostałem 10 pytań technicznych (strategia firmy, aby na wstępie odsiać tych co się zupełnie nie nadają), musiałem wypaść dobrze, bo 2 tygodnie później dostałem kolejny telefon od HR, aby umówić kolejne interview, tym razem z inżynierem na głębszą dyskusję. Za każdym razem jak dzwonił mój telefon to pociłem się ze strachu, abym tylko zrozumiał co do mnie mówią. Tydzień później znowu dzwoni telefon, inżynier z Google… Odebrałem, szybko chowając się w toalecie, aby było cicho i mógłbym wszystko zrozumieć.
Na miłość boską!!! Nigdy takiego bełkotu nie słyszałem, nie wiedziałem nawet czy to był angielski. Nie zrozumiałem prawie nic, nada, zero. Telefoniczna rozmowa o pracę miała trwać 60 min, trwała 20 min i się rozłączyliśmy za obopólną zgodą, że po prostu nie było sensu udawać że rozmawiamy. Straciłem swoją szansę…
Koordynator HR, Jimmy, z Google był na tyle miły, że tydzień później zadzwonił jeszcze informując że mam świetną wiedzę i umiejętności, ale ze względu na słaby język angielski moja aplikacja zostaje odrzucona. Na koniec dorzucił jeszcze abym poduczył się angielskiego i powiedział “proszę aplikuj jeszcze raz za pół roku, jak będziesz lepiej mówił po angielsku”. OK – powiedziałem, i wróciłem do fabryki przełączać kabelki.
Pół roku później, przenieśli mnie na inny dział. Ku mojemu zaskoczeniu angielski mi się polepszył. Zaczęły chodzić plotki o nadchodzących zwolnieniach, bo brakowało zamówień. Na nowym dziale było lepiej, spokojniej, wręcz nudno momentami. A jak pojawia się nuda to uruchamia mi się kreatywność. Zacząłem nielegalnie udostępniać Internet kumplom z poprzedniego działu. Większość działów nie miało dostępu do Internetu, tylko niektóre stacje robocze, i to też pewnie po cichu. Poszukałem odpowiednich narzędzi, programów, które mogłem uruchamiać z małego dysku USB, ustawiłem co trzeba i puściłem informacje do kilku dobrych znajomych z starego działu jak uruchomić Internet na ich komputerach. Zaznaczając żeby nikomu nie mówili od kogo to dostali, bo jak by się wydało to mogłem wylecieć z pracy.
O! Jak bardzo się pomyliłem że znajomi zachowają to tylko dla siebie. Dwa tygodnie później, jakiś nieznajomy mi chłopak z Czech opowiada mi na papierosie, że jak chcę, to on może mi powiedzieć jak się podłączyć do Internetu w firmie. No cóż, nie miałem innego wyboru jak tylko słuchać z zaciekawieniem i się nie zdradzić.
W międzyczasie mijał dzień za dniem. Mieli zacząć zwalniać więc podjąłem decyzję, że może lepiej się ubezpieczyć i uderzyć znowu do Google. Jimmi przecież powiedział “proszę spróbuj ponownie za pół roku”.
Wysłałem aplikację. Czekam. Nic. Wysłałem znowu. Czekam. Nic. “Kurde”, sobie myślę, przecież Jimmy prosił… Znalazłem w skrzynce e-mail adres korporacyjny do Jimmiego. Pomyślałem, że napisze mu email. Opisałem całą historię i przypomniałem mu, że przecież to on prosił żeby aplikował znowu, więc aplikuję. W końcu nie miałem nic do stracenia.
Tydzień później dzwoni Jimmy z Google! Zaczynamy rozmowę o pracę ponownie. Pierwszy etap poszedł jak spłatka, pytania były te same! Drugi etap, rozmowa z inżynierem, mieliśmy całkiem porządną rozmowę trwającą planowane 60 min i nawet miałem wrażenie, że kilka razy go zaskoczyłem swoją wiedzą. No nic, zobaczymy jak poszło, czekam na kolejny telefon. Tym razem dłużej niż normalnie…
W międzyczasie, dzień jak codzień, przełączam kabelki w obecnej pracy i czekam na telefon z Google. Jednego dnia w fabryce na moim dziale się coś popsuło, kazali wezwać inżyniera z biura i czekać. Nie było nic do roboty bo system nie działa. Na szczęście był Internet 😉 Ale i tak nuda. Działa, nie działa, do pracy trzeba przychodzić i udawać, że się pracuje, nawet jak nie ma nic do pracy. Korpo światek, nie ma sensu, ale przecież wypłata się liczy. Minęły dwa dni nieróbstwa, inżynier nie przychodzi. Pomyślałem, że może sam spróbuję naprawić. Udało mi się wejść na serwer z pominięciem hasła administratora, innymi słowy, włamałem się. Ale za to w słusznej sprawie bo udało mi się problem naprawić. I wtedy przyszedł inżynier z biura. Jakoś pokrętnie mu wytłumaczyłem, że problemu już nie ma bo naprawiłem i wszystko działa. Inżynier przytaknął i już miał szczęśliwy wrócić do biura, kiedy nagle przystanął i zadał mi pytanie “A jak to naprawiłeś bez hasła administratora?”. Poczułem jak krew mi zamarzła. Szybka kalkulacja w głowie, ocena ryzyka. Powiedzieć czy nie powiedzieć? Jak mu powiem to może zobaczy, że nie jestem taki zwykły technik, albo wyrzucą mnie z pracy za włamywanie się na korporacyjne serwery. To trwało sekundy, musiałem podjąć decyzję… Powiedziałem prawdę. Inżynier słuchał z zaciekawieniem natury technicznej. Nie skomentował tego postępku, ale chciał wiedzieć jak to dokładnie zrobiłem. Wrócił do biura.
Kilka dni później inżynier składa mi znowu wizytę. Pyta co słychać, jak życie i takie Irlandzkie pitu pitu. Na odchodne powiedział, że u nich w biurze właśnie odszedł jeden z inżynierów i że zwalnia się miejsce. Jak chcę to mogę złożyć CV, a on mnie poleci na to stanowisko. Czyżby ryzyko się opłacało?
Dostałem tę pracę w EMC na stanowisku inżyniera. Chłopaki z taśmy produkcyjnej (niektórzy) myślałem, że mnie zjedzą wzrokiem. Pojawiła się zazdrość. Ale kto by się przejmował, miałem inne sprawy na głowie. Zadzwonił Jimmy z Googla.
Jimmy zapytał kiedy można się umówić na kolejne spotkanie w sprawie pracy, tym razem osobiście w głównej siedzibie firmy Google na Europę, w stolicy Irlandii, Dublinie. Umówiliśmy się następny na Poniedziałek. Wziąłem sobie wolne na dwa dni, pojechałem w Niedzielę. W poniedziałek spędziłem 6 godzin w budynku Google, przeszedłem 5 niezależnych rozmów o pracę. Po wyjściu z budynku byłem tak zmęczony, że nie wiedziałem w którą stronę iść do domu do znajomych u których nocowałem.
Wróciłem do Cork, do nowej-starej pracy. Czas się było wdrożyć na stanowisko inżyniera w biurze. Trochę to trwało wszystko. Nikomu nie zależało, aby mi bliżej powiedzieć co będę robił. Wyrabiali mi korporacyjne karty kredytowe i wieli innej papierkowej roboty. Trochę nie wiedziałem co mam o tym myśleć, miałem mętlik w głowie, bo tu mnie sadzają przy nowym biurku w biurze, a jednocześnie moja rekrutacja do Google nie została zakończona. Czas pokaże…
No i pokazał. Po około 3 tygodniach zadzwonił Jimmy. YES! YES! YES! Zaoferował mi pracę w Google. Marzenia się spełniają! Było tylko jedno ale, właściwie dwa. Decyzję musiałem podjąć w ułamku sekundy. Jimmy zaoferował mi stanowisko technika w Centrum Danych za pensję nieco mniejszą od mojego nowego stanowiska inżyniera w EMC. Mniej pieniędzy i niższa pozycja. Ale przecież ja marzyłem o pracy w Google. Raz kozie śmierć, trzeba iść za głosem serca, a nie wysokością wypłaty. Zgodziłem się.
Następnego dnia kolejne trudne zadanie przede mną, musiałem zrezygnować z pracy w EMC. Poszedłem do managera, powiedziałem o co chodzi. Ku mojemu zdziwieniu, manager pogratulował mi nowej pracy. Zdziwiłem się bo nauczony doświadczeniem z Polski, gdy rzucałem pracę w Wirtualnej Polsce, aby pojechać w ciemno do Irlandii, mój szef z WP straszył mnie, że wyląduje na tzw. zmywaku i że w ogóle jestem nieodpowiedzialny, że rzucam pracę w WP. A tu zupełnie inne reakcja, dostaje gratulacje.
Proces przechodzenia z jednej pracy do drugiej trochę trwał. Przychodziłem do pracy w EMC, aby obijać się po kątach, bo musiałem, mimo, że nie było nic do pracy. Po kilku dniach od złożenia mojej rezygnacji w EMC, podszedł do mnie znowu ten sam menager co mi gratulował nowego stanowiska w Google i zapytał czy może mnie prosić na słówko. Poszliśmy do jednego z pokoi do spotkań. Pytam o co chodzi. Manager zapytał czy jest coś co może zrobić, abym jednak nie poszedł do Google. Zapytałem co ma na myśli. Zaproponował podwyżkę pensji obok której nie można było przejść obojętnie. Nie wiem jak to się stało, ale z automatu odmówiłem. Podjąłem już decyzję, jest nieodwracalna. Chciałem się przekonać co szykuje dla mnie los, znowu pójść w nieznane. Teraz po latach, pisząc ten artykuł, jeszcze bardziej rozumiem co miał na myśli Terence McKenna mówiąc “Natura kocha odwagę”.
Nadchodziły zmiany, zmiany zawodowe, ale przeszłość natury emocjonalnej z polski wywołanej utratą bliskiej mi osoby nie chciała odejść w zapomnienie. W wolnym czasie piłem, piłem coraz więcej. Praktycznie każdy wolny weekend. Nie jakoś na umór, ale jednak. Chciałem zapomnieć o przeszłości, znieczulić się. Zapomnienie nie przychodziło, znieczulenie działało tylko na chwilę. Moje życie osobiste i relacje z innymi ludźmi leżały w gruzach. Na szczęście mogłem skupić się na karierze zawodowej i nauce języka angielskiego.
Przeprowadziłem się do Dublina. Nowa praca była ciekawa. Zobaczyłem najnowsze technologie zarządzania danymi, zarządzania korporacją, zarządzania wysoce wyspecjalizowanym i specjalnie zaprojektowanym sprzętem komputerowym w celu osiągnięcia niebywałej wydajności obliczeniowej. Uczyłem się dużo, pracowałem dużo, ale również awansowałem szybko. Nie pożałowałem decyzji porzucenia lepiej płatnej posady. Już po roku w Google zostałem inżynierem. Nie było takiego czasu żebym się zajmował pierdołami. Zawsze była okazja na rozwiązanie jakiegoś problemu, który przekładał się na skalowalność rozwiązań na różnych poziomach, włączając w to niektóre działania operacyjne w skali globalnej. Jednym słowem, była satysfakcja. Satysfakcja zawodowa.
Kultura pracy była również mile zaskakująca, przynajmniej na początku. Nikt nikogo nie poganiał, nie trzeba było udawać, że się pracuje ja nie było nic do roboty, w przerwach graliśmy sobie w gry na konsolach i wymyślaliśmy wiele różnych zajęć integrujących. Ktoś wpadł na pomysł kupienia zestawu do koszykówki, nie było problemu, firma płaci a my mamy być szczęśliwi. Przynajmniej na początku…
Awansowałem średnio co 2,5 roku. Z każdym awansem solidna podwyżka, a co roku nie mały bonus na święta. Od technika, przez inżyniera, później managera projektów, następnie managera programów (dużych grup projektów). Zacząłem od “kabelków” i pisania małych programów komputerowych, później zarządzaniem operacyjnym centrum danych w Hong Kongu przez 8 miesięcy, wróciłem do Europy i zaraz pojawiła się kolejna okazja jechać do Singapuru na 6 miesięcy pokierować uruchomieniem nowego centrum danych w tamtym regionie. Po powrocie zacząłem uruchamiać kolejne centra danych, tym razem zdalnie i nawet po kilka na raz w tym samym czasie. Na trzy lata przed końcem tej całej przygody zostałem poproszony przez kierownictwo, aby przestać się zajmować sprzętem komputerowym i centrami danych, a zająć się globalnym planowaniem zasobów obliczeniowych do sztucznej inteligencji używanych w dziale reklamowym Google, najbardziej dochodowej części firmy (~90% dochodów w tamtym czasie pochodziło z reklam).
Dzięki pracy w Google zwiedziłem “pół świata” z naciskiem na Azję i USA. Jadłem w najlepszych restauracjach, spędzałem czas w “6 gwiazdkowych” luksusowych hotelach. Firma zapewniała darmowe masaże na terenie swoich kompleksów biurowych oraz restauracje w których kucharze stawali na głowach, aby jedzenie było zdrowe i wyszukane. Nie jedna restauracja mogła się od nich uczyć. Firma opłacała również większość moich rachunków, zapewniała opiekę medyczną na wysokim poziomie, nawet za dostęp do Internetu w domu nie musiałem płacić. Nic, tylko cieszyć się luksusowym życiem i pracować. Brzmi dobrze, co?
Z czasem nie było tak fajnie. O przeszłości z polski cały czas nie mogłem zapomnieć, a odpowiedzialność jaka się wiązała z awansami zaczęła mnie przytłaczać. W ostatnich latach pracy byłem odpowiedzialny za decyzje, które miały swoje reperkusje finansowe na poziomie milionów dolarów, nie wiem dokładnie jakie to były liczby, bo to tylko liczby (i nie moje pieniądze), ale jak się podejmuje takie decyzje, to zaczyna się brać udział w wewnątrz firmowej grze politycznej, która nie ma nic wspólnego z rozwiązywaniem problemów inżynieryjnych. Grze politycznej, która swoje źródło ma w chęci dominacji nad innymi i zepsutym, skorumpowanym pieniądzu. Taka jest polityka, a ja przecież z natury jestem prostym inżynierem.
Do tego dochodziły różne decyzje jakie Google podejmowało na scenie światowej, z których coraz większa część pracowników nie była zadowolona. Dla przykładu, we wrześniu 2017 r. firma po cichu podpisała kontrakt na pomoc Departamentowi Obrony USA w śledzeniu ludzi i pojazdów na materiałach wideo zarejestrowanych przez drony wojskowe. Problem polegał, że środowisko pracownicze w Google jest bardzo zróżnicowane pod względem narodowościowym. W przeszłości Google deklarowało się, że nie będzie nigdy użyczać swojej technologii do celów militarnych. Więc gdy omyłkowo wyszło na światło dzienne (Departament Obrony USA umieściło informację na swojej stronie www o współpracy), że takie działania mają miejsce i to bez komunikowania tego otwarcie pracownikom, wielu pracowników narodowości innej niż USA zaczeło być zbulwersowanym tym, że ich wysiłek w rozwój firmy może być skierowany przeciwko krajom, z których oni sami pochodzą.
Myślę, że wszystko zaczęło się psuć po roku 2015. Kontrola Leary’ego i Sergeya nad Google (założycielami) była stopniowo osłabiana w miarę rozwoju firmy i emisji nowych akcji, co doprowadziło do utraty siły ich głosu. W 2015 roku utworzono Alphabet Inc. jako spółkę holdingową, a Google jako spółkę zależną, co jeszcze bardziej ograniczyło ich kontrolę. To się zaczynało dać czuć od środka. Klimat się psuł. Firma zaczęła tak szybko się rozwijać, że trzeba było zatrudniać ludzi z zewnątrz, których już idea nie obchodziła, liczyły się tylko pieniądze. Pracy i presji było coraz więcej, rzadko kiedy znajdowałem czas na masaże, gry komputerowe w przerwach, o projektach myślałem w domu podczas porannego prysznica. Zaczęło do mnie dochodzić, że chyba jestem po złej stronie historii, ale jeszcze nie byłem pewien. W domu piłem alkohol, rozpamiętywałem przeszłość, staczałem się w dół z którego nie miałem pojęcia jak wyjść.
Pewnie zastanawiasz się drogi czytelniku dlaczego tyle piszę o pracy, przecież miało być o Ayahuasce. Po prostu chcę, aby nie było wątpliwości z czego i dlaczego zrezygnowałem. Zrezygnowałem otóż dlatego, że wylądowałem w tej pracy z pasji i chęci naprawiania świata na lepsze, a skończyło się na osobistym koszmarze i chorobie z której wyleczyła mnie Ayahuasca i inne rośliny/grzyby mocy. Przejrzałem na oczy.
Podczas gdy moja sytuacja finansowa była na tyle dobra, że nie musiałem się nią w ogóle przejmować, moja sytuacja psychiczna dosięgnęła skraju wytrzymałości. Było gorzej i gorzej. Moje ciało zaczynało boleć, w brzuchu momentami czułem taki ból ze stresu, że zaczęło mnie zginać w pół. Nadszedł moment kiedy się przestraszyłem. Rzuciłem alkohol, kawę i inne szkodliwe nawyki. Poszedłem do psychologa, później psychiatry. Wylądowałem na psychotropach typu SSRI (w sumie dwa razy). Nic nie pomagało.
Któregoś dnia coś mnie podkusiło żeby zapalić sobie trawki. Nie paliłem od lat, po części obwiniałem THC za moje złe samopoczucie psychiczne, czułem że mi to szkodzi. Skontaktowałem się z koleżanką kolegi, która sprzedawała w okolicy towar. Jako, że przez długi czas nie miałem kontaktu z narkotykami innymi niż alkohol i SSRI, zapytałem się jej czy na rynku pojawiły się jakieś nowe ciekawe substancje warte zainteresowania się. Wspomniała o kilku różnych, o których wcześniej nigdy nie słyszałem. Zapamiętałem tylko słowo “DMT” o którym powiedziała, że jedna podróż potrafi zmienić życie o 180 stopni. Po powrocie ze spotkania, w domu wpisałem frazę “DMT” do wyszukiwarki YouTube. Pierwszy wynik jaki wyskoczył to był film zatytułowany w stylu: “Ayahuasca, święta roślina bogata w DMT, zwana również ‘mała śmierć'”. Film obejrzałem cały z wielkim zaciekawieniem, nigdy nie słyszałem podobnych rzeczach. No i ta “mała śmierć”, jakoś zarezonowało to ze mną. W stanie byłem krytycznym, ale na samobójstwo nie miałem odwagi, na ten krok było jeszcze za wcześnie. Z kolei “mała śmierć” która czyni cuda, a jednocześnie nie zabija fizycznie, to mogło być coś dla mnie.
Pojawiło się światełko w tunelu, nadzieja. Zacząłem eksplorować temat. Trzy miesiące później złożyłem aplikację do ośrodka Ayahuaski w Peru i natychmiast zacząłem się przygotowywać do ceremonii według nadesłanych przez ten ośrodek wskazówek. Zalecaną dietę rozpocząłem wcześniej i bardziej rygorystycznie niż to sugerowano. Podświadomie czułem że przygotowanie jest kluczowe do tego co miało być moją ostatnią nadzieją na uzdrowienie. Pół roku później znalazłem się na miejscu, w dżungli. Już podczas pierwszej ceremonii Ayahuaski przeżyłem “małą śmierć”, byłem przekonany, że z dżungli już nigdy się nie wydostanę żywy. Chciałem stamtąd uciekać pod osłoną nocy. Byłem przekonany, że wylądowałem w sekcie, która jak tylko się dowie, że nie jestem z nimi, to mnie pogrzebie gdzieś tam pomiędzy winoroślami dżungli i nikt nie będzie wiedział gdzie mnie szukać. Ayahuasca wdrożyła swój sprytny plan, aby mnie uleczyć. Opanowała mój umysł, przestraszyła mnie swoją mocą, zacząłem tracić zmysły, popadłem w paranoje. Ten stan trwał na szczęście “tylko” trzy dni. W ciągu tych dni, jako jedyny uczestnik w ośrodku, nie poszedłem na drugą ceremonię i nie miałem zamiaru iść na jakąkolwiek inną (w sumie były planowane cztery). Trzeciego dnia, przy śniadaniu coś się stało w moim umyśle, jakby coś się przełączyło, jakbym nie miał nad tym kontroli. Podjąłem decyzję, że idę na ceremonię. Nie wiedziałem dlaczego, bo tak bardzo w życiu się jeszcze nie bałem. Na ceremonię poszedłem delikatnie mówiąc “zesrany z strachu”. Przecież ta roślina zabija. Ku mojemu zdziwieniu, po wypiciu kubka Ayahuaski nic się nie działo. Ale ja wiedziałem, że ona nie tak od razu, że może “zaatakować” w najmniej oczekiwanym momencie. Leżałem i się modliłem: “proszę nie zabijaj mnie”. Leżałem tak i leżałem, w strachu i oczekiwaniu. Nie wiem jak długo, ale długo. Aż w końcu podszedł do mnie jeden z opiekunów i powiedział: “gratuluję, dałeś radę”. Zdałem sobie sprawę że Ayahuasca już mnie nie “zaatakuje”, że będę żył. Ale najważniejsze to, że zdałem sobie sprawę że pokonałem swój największy strach na tamten moment, strach przed śmiercią, bo wyszedłem jej naprzeciw. W tym momencie Ayahuasca zaczęła znowu na mnie działać, mocno, ale inaczej. Zalała mnie miłością, o której istnieniu nie miałem pojęcia. Zaczęła mnie uczyć, mówić co jest ważne w życiu. Miłość jest najważniejsza!
Wróciłem do Dublina, cały i zdrowy. Przeżyłem przecież! Byłem tak naładowany pozytywną energią i szczęściem, że miałem wrażenie że unoszę się 30 cm nad ziemią. Ayahuasca w dżungli i później, po powrocie, nauczyła mnie wielu cennych rzeczy i udzieliła wskazówek co mam dalej robić. Czułem jakby ułożyła mi plan działania. Taki dla mnie, szyty na miarę moich potrzeb. Zacząłem ten plan powoli wdrażać w swoje życie. Znalazłem w sobie odwagę, aby rozprawić się z przeszłością, stawić jej czoła. Bo przecież jak się postawiłem śmierci, to już nie ma nic czemu nie mógłbym podołać. Miałem plan na to co zrobić z pracą, która mnie dręczyła. Wrócę tam i będę zarażał wszystkich miłością! Zrealizowanie planu działań jaki mi ułożyła Ayahuasca zajęło mi około roku. Uwolniłem się od przeszłości. W pewnym momencie poczułem się dziwnie. Jakoś nieswojo. Moje największe problemy, z którymi zmagałem się tyle lat przestały mnie dręczyć. Nieznane uczucie. I wtedy poznałem Sylwię, słońce i lekarstwo mojego życia.
Sylwii opowiedziałem wszystko, przecież jak o tym nie mówić! Pomiędzy nami zaczęło się układać wyjątkowo dobrze. W końcu czułem, że zaczynam układać sobie na nowo życie.
To jest historia na oddzielną opowieść, ale Sylwia również poznała medycynę roślinną. Po swoich doświadczeniach z Grzybem Psylocybinowym i Rutą Syryjską, poczuła wołanie Ayahuaski. Trzy lata po moim pierwszym doświadczeniu, w 2019 roku pojechaliśmy do dżungli razem. Ja się znowu bałem. Tak do końca nie mogę wytłumaczyć dlaczego tam pojechałem.Troszkę nie pamiętam co dokładnie miałem wtedy w głowie (teraz wiem że między innymi byłem tam, aby wesprzeć Sylwię). Po prostu wiedzieliśmy, że musimy jechać. A skoro już jedziemy, to miałem taką intencję, aby Ayahuasca pomogła mi jeszcze trochę lepiej radzić sobie z przytłaczającą pracą. Okazało się, że zarażanie wszystkich miłością nie było takie proste. Czułem się znowu zmęczony pracą, wykańczała mnie.
W dżungli znowu działo się dużo. Więcej w związku z ceremonię Ayahuaski Sylwi, ale ja też dostałem kilka lekcji, które myślałem, że pomogą mi radzić sobie lepiej z pracą. Niestety, po powrocie do pracy spotkała mnie niemiła niespodzianka. Nic się nie zmieniło. Zacząłem się czuć jeszcze gorzej. To co trzymało mnie na powierzchni, to zbliżający się kolejny awans. Powtarzałem sobie “jeszcze kilka miesięcy, dostanę awans i zrobię sobie przerwę, zacznę olewać pracę bo mi się należy”. I tak się stało, w październiku 2019 roku dostałem kolejny awans.
Tydzień później wylądowałem na zwolnieniu lekarskim. Z dnia na dzień organizm odmówił mi posłuszeństwa. Mój umysł zaczął wariować. Tym razem wiedziałem, że pracę muszę zrobić sam. Oczywiście firma otoczyła mnie opieką. Zapewniła psychoterapię i takie tam bla bla bla. Ale tym razem byłem bardziej świadomy, że to ja muszę podjąć decyzję i żadna terapia lub leki mi nie pomogą. Moją chorobą była praca i środowisko które mi nie służyło. Środowisko korporacyjnej konkurencji i nielogicznych decyzji politycznych, które nie miały nic wspólnego z inżynieryjnym umysłem. Zadanie wydawać by się mogło proste. Przecież mam zbudowaną super karierę, bez problemu znajdę sobie nowe zajęcie. Niestety nie wyglądało to tak w mojej głowie. Choroba która mnie dopadła to tzw. “wypalenie zawodowe”. Czytałem coś o tym wcześniej. Myślałem, że ludzie których to dopada są po prostu zmęczeni pracą i muszą odpocząć trochę dłużej. W rzeczywistości wyglądało to inaczej, teraz o tym wiedziałem. Nie tylko byłem wykończony psychicznie pracą, ale nabawiłem się mocnej traumy z miejscem i rodzajem wykonywanej pracy. Wiedziałem, że już nigdy nie będę mógł wrócić do pracy w biurze i do przepychanek, których sam do końca nie rozumiałem. To był koniec mojej kariery zawodowej. Nie wiedziałem co będę innego mógł robić w życiu. Z czego się utrzymam. Byłem w panicznym strachu przed przyszłością. Trzeba było alternatywnego planu, nie miałem żadnego. Pomyślałem, że może pójdę po najniższej lini oporu, odpocznę sobie w domu, polepszy mi się i może uda mi się wrócić do pracy, ale już na innych warunkach. I wtedy jeszcze na dodatek pojawił się COVID. Ilość nałożonej cenzury przez Google jakiej byłem świadkiem wokół tematu postawiło kropkę nad “I”. Emocjonalnie to nie pomagało. Wiedziałem już że nie mam do czego wracać, nic mnie z tą firmą nie łączyło. Tym razem byłem pewien że jestem po złej stronie historii. Cała ta sytuacja tylko wydłużała moje zwolnienie lekarskie. Nie miałem pojęcia jak wyjść z tej sytuacji. Po głowie chodziło mi tylko jedno, skuteczne rozwiązanie. Rzucić się w otchłań, zaufać nieznanemu. Rozwiązaniem było rzucić pracę bez planu “co dalej” i zaufać, że wszystko się ułoży. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie dlaczego inteligentny wszechświat mi to robi. Dlaczego każe podejmować mi takie trudne decyzje o pozbyciu się poczucia bezpieczeństwa jakie daje stała, dobrze płatna praca, bez planu B. Wiedziałem tylko jedno, nie wyzdrowieje jeśli nie rzucę pracy. A zdrowie jest najważniejsze, tego również nauczyła mnie Ayahuasca.
W styczniu 2021 roku wróciłem do pracy po roku i 2 miesiącach nieobecności. Tyle mi zajęło podjęcie decyzji o tym by wylecieć z złotej klatki, która cały czas była otwarta. W Lutym tego samego roku byłem już wolnym człowiekiem od pracy, która nie była od dłuższego czasu w zgodzie ze mną. Z perspektywy czasu patrzę na to tak, że to Ayahuasca mnie stamtąd wypchnęła. Wypchnęła mnie w taki sposób, abym się znowu czegoś nauczył, nauczył tego żeby nie bać się podejmować trudnych decyzji, bo wszystko się jakoś poukłada. Aktualnie czuję się świetnie i jestem bardzo wdzięczny za podjętą decyzję. Cała reszta też się układa. To czego się bałem najbardziej było tylko iluzją w mojej głowie. Mam nadzieję, że ta lekcja zostanie ze mną jak najdłużej.
Nie wiem co przyniesie przyszłość, wiem tylko, że trzeba zaufać i iść za głosem swojego serca, realizować swoją misję życia w zgodzie z sobą, a nie czyjś plan dominacji innych za pomocą technologii i skorumpowanego pieniądza. Teraz liczą się dla mnie tylko moja Sylwia, Bitcoin i psychodeliki.
Reszta się ułoży.